Dwudziesta siódma edycja Tropiciela już za nami.
Czym w ogóle jest Tropiciel? To przygodowy rajd na orientację. Odbywa się on w
nocy w lasach. Świetna zabawa, ruch i genialna przygoda w jednym. Tym razem
musiałam wręcz wziąć udział, bo odbywał się on w moim rodzinnym mieście. Nasz
pierwszy udział w Tropicielu to była porażka – świetna zabawa owszem, ale nie
zaliczyliśmy wszystkich punktów i nie zmieściliśmy się w czasie. A jak poszło
tym razem?
Przygotowania pełną parą. Co spakować na
Tropiciela? Wszystko. Dosłownie. Przykładowe rzeczy, które my mieliśmy:
prowiant (to wiadomo), buty na zmianę, czapkę, odblaski, młotek, śrubokręt,
nożyczki, taśmę, długopisy, latarki (dużo latarek), przybory szkolne, w pełni
wyposażona apteczka (łącznie z kocem termicznym i maścią na odparzenia).
Dzień startu. Plecaki spakowane. Jedzenie zabrane (dla mnie jedzenie jest ważne, otóż jadłam ciągle coś przez całą drogę. Naprawdę). Ruszyliśmy do Bazy Rajdu. Zarejestrowaliśmy się. Wzięliśmy plakaty, pakiety startowe, koszulkę. Czekamy. Start mieliśmy wyznaczony na godzinę 18:20. Pięć minut przed startem kapitan drużyny (tym razem ja) poszedł po mapy. Karta startowa mówiła, że mamy zaliczyć dowolne cztery punkty. Musieliśmy wybrać, ustalić mniej więcej trasę. 18:20, odliczanie, czas start. Ruszyliśmy. Na początku było łatwo. Znam miasto, znam kawałek trasy. I to byłoby na tyle. Oczywiście, po co kierować się mapą. Skręciliśmy w znaną nam drogę, a doprowadziło nas to do rzeczki, którą musieliśmy przeskoczyć. Dałam radę. Wszyscy daliśmy. Punkt H zdobyty. W nagrodę słodki poczęstunek. Karta podbita. Zdjęcie zrobione.
- Teraz ci się przypomniało? – odpowiedziałam
pytaniem.
Dlatego w tym roku na każdym punkcie obowiązkowo
zdjęcie pamiątkowe.
Ok, trasa omówiona. Wróciliśmy do rzeczki.
Skakaliśmy znów. To całkiem fajne, chyba się polubię. Szczególnie, że w plecaku
suche buty na przebranie. Na wszelki wypadek. Gorzej ze spodniami. Ale udało
nam się nie wpaść do wody.
Zmierzamy do punktu F. Przejście przez las. Potem
główna droga, bez pasów, ale udało nam się bez problemu znaleźć po drugiej
stronie. Michał nawigował, a ja tylko konsultowałam z nim trasę. Potem Vova mu
pomagał. Dobrze na tym wyszliśmy, bo dwie kobiety i mapa to złe połączenie. Już
kiedyś tego próbowaliśmy i na dobre to nie wyszło (zawracaliśmy wtedy 5 razy!).
Punkty F, C i B miały być podmienione. Dobrze, zrozumieliśmy. Zaliczanie punktów dowolne, więc nas to nie interesowało. Po czym Michał stwierdził, że zgubiliśmy drogę. Okazało się, że całe obszary są podmienione. Szybko się odnaleźliśmy. Dotarliśmy na punkt. Mamy wybrać zadanie: techniczne, nurkowanie i coś tam jeszcze. Tak, godzina 21. Wybraliśmy nurkowanie. Kinga dostała maskę, która zasłaniała jej oczy. A ja nawigowałam ją, by przepinała linkę przez karabińczyki. Zadanie zaliczone, karta podbita (jednak był to punkt C), zdjęcie zrobione. Jedzenie w rękę i idziemy dalej. Włączyliśmy już latarki.
Do punktu D była prosta droga, przez przejazd
kolejowy. Na mapie oznaczyli nam te bezpieczne, więc niczym nie ryzykowaliśmy.
Na punkcie dopadł nas fotograf, stąd te piękne zdjęcia. Zadanie historyczne.
Osiem wydarzeń. Uporządkować chronologicznie. Jeden mały błąd. Zadanie karne.
Wszyscy jednogłośnie wyznaczyli mnie. Musiałam ułożyć klocki na planszy, by ją
cała przykryć. Zaliczone. Karta podbita. Mała sesja zdjęciowa. Ustalamy trasę.
Sprawdziliśmy czas. Mamy szansę się wyrobić i zaliczyć rajd. Zmotywowani
ruszamy dalej.
Tu było trudniej. Nie dość, że ciemno, to jeszcze
błoto. Trochę skakania, omijania, kamieni. Słyszymy hałas. Albo punkt, albo
jakaś impreza w lesie. Mamy szczęście. Nasz ostatni punkt E. Do wyboru szybkie
wyzwanie, albo skomplikowane zadanie logiczne. Chciałam logiczne, ale potem
zmieniłam zdanie i postawiliśmy na wyzwanie. Dobrze, że są odważniejsi ode
mnie. Losowanie kubeczka i przysmak do zjedzenia. Michał wylosował na szczęście
tylko jednego robaka. Zjadł. Drużyna się pokłóciła, bo oprócz mnie każdy chciał
zjeść robaka. Tak, to był prawdziwy robak.
No nic, karta podbita, zdjęcie zrobione. Droga ustalona. Wracamy do bazy. Na koniec jedna kontuzja. Ja już ledwo stawiałam nogi (bolały mnie bardzo w kostkach). Ale daliśmy radę. Wróciliśmy niecałą godzinę przed wyznaczonym czasem.
Gdy my wracaliśmy do bazy, rowerzyści szykowali
się do startu.
I tu moje szczęście prysło. Poszliśmy na posiłek.
Miała być grochówka. Nie było. Obrażona zjadłam kotleta z ziemniakami. Muszę
iść na kolejnego Tropiciela. Oczywiście tylko dla grochówki. Podczas jedzenia
narysowaliśmy trasę na mapie. Policzyłam, że przeszliśmy około 21 km. Trasa
miała mieć 20. Idealnie.
źródło zdjęć: https://www.facebook.com/tropiciel.org/photos/a.2951325878218550/2951349058216232/?type=3&theater |
Przespaliśmy się na sali gimnastycznej. Rano
poszliśmy po książeczki by przybić pamiątkowe pieczątki. Potem podsumowanie
rajdu. Na naszej trasie najlepsi zaliczyli w niecałe trzy godziny (6 godzin
limit). Szokiem było, że trasa rowerowa 60 km ukończyła Tropiciela w czasie 3
godziny 33 minuty. No cóż, to była prosta edycja. Ciekawe, co czeka nas
jesienią.
Losowanie nagród. Na tropicieli nie nagradzają
najlepszych. Pierwszy poszedł Vova – latarka i odblask. Potem Kinga – gra
planszowa. I na koniec ja – voucher na Ekspedycję Ekspress. Także 15 czerwca
jedziemy na grę terenową do Sobótki!
Uważam tego Tropiciela za udanego, choć miałam lekki niedosyt. Wydawał mi się zbyt łatwy. Może jesienna edycja nas zaskoczy bardziej? Kto wie. A potem może się odważymy na trasę 40 km.
Bardzo lubię tego typu rajdy, choć w bardziej lajtownym wydaniu :)
OdpowiedzUsuńale on nie jest hardcorowy :D
UsuńSwietna akcja. Sama z checia wzielabym udzial :)
OdpowiedzUsuńJesienią - Jelcz-Laskowice - zapraszam serdecznie :)
Usuń